Monika Siedentopf „Agentki wywiadu w czasie II wojny światowej”, Wydawnictwo Muza S.A. 2007 rok.
Na tle książek mówiących o drugiej wojnie światowej to pozycja unikalna. Przede wszystkim dlatego, że dotyczy tylko kobiet – agentek, a w dodatku agentek tajnej służby SOE z sekcji F, czyli tych, które działały na terenie Francji.
Dygresja o tytule.
Niestety, zapewne ze względów marketingowych, polski wydawca postanowił „ubarwić” nieco tytuł (co jest typowe dla naszych wydawców, dystrybutorów filmów itp., którzy mają nas za imbecyli, nie rozumiejących w miarę dokładnego przekładu). Niemiecki oryginał brzmi „Absprung über Feindesland” co można przetłumaczyć jako „Skok na terytorium wroga” - pewnie wg wydawcy nie oddawał on treści książki. Niestety zmieniając tytuł popełniono dwa bardzo poważne błędy: po pierwsze agentki o których mówi książka podlegały brytyjskiej SOE (Special Operations Executive - Kierownictwo Operacji Specjalnych), która nie była wywiadem i miała inne zadania. Drugi błąd opisałem powyżej, czyli trudno jest pisać o agentkach wywiadu II wojny światowej, by później opisywać tylko ich działalność na terenie jednego kraju.
Wracając do unikalności książki – druga wojna światowa była jednym z ostatnich konfliktów zbrojnych w których udział kobiet w walce był mocno ograniczony. Nie licząc wojsk Armii Czerwonej i jej pokrewnych, kobiet nie spotykało się na linii frontu. Pełniły one funkcje pomocnicze na tyłach, były sanitariuszkami w szpitalach polowych (ale znów - nie w pierwszej linii). W konspiracji pełniły rolę łączniczek, czy sanitariuszek. Nawet Niemcy w okresie gdy posyłali już na front starców i dzieci nie mobilizowali kobiet.
„Agentki wywiadu...” opowiadają historię kobiet, które pełniły jedne z najbardziej niebezpiecznych funkcji w tej wojnie – były agentkami służby specjalnej, powołanej z inicjatywy brytyjskiego premiera do „podpalenia Europy”. SOE powstało w lipcu 1940 roku, czyli już po przegraniu przez Francuzów i Anglików wojny o Francję. Churchill postanowił powołać tajną organizację, której zadaniem miało być atakowanie wojsk niemieckich i ich struktur na terenie państw okupowanych oraz wsparcie materialne i osobowe tworzących się tam organizacji podziemnych. SOE miało strukturę podzieloną na sekcje odpowiadające poszczególnym krajom, np. sekcja polska – P, francuska – F, norweska – N, itd.
Dygresja polska
Polska sekcja SOE nie miała zbyt wiele do roboty. Cały ciężar organizacji łączności z krajem, wsparcia wojska podziemnego, planowania zadań itp. wziął na sobie Oddział VI Sztabu Naczelnego Wodza, czyli armia polska w Wielkiej Brytanii. Oczywiście przy ścisłej współpracy z SOE, dzięki czemu organizowano przerzuty Cichociemnych, broni, amunicji i zaopatrzenia dla polskiego podziemia. Cichociemni byli więc odpowiednikami agentów SOE, tylko podlegającymi bezpośrednio pod dowództwo Armii Krajowej, a nie jak w przypadku innych krajów pod kierownictwo SOE.
SOE działało samodzielnie i niezależnie od struktur wojskowych, także od wywiadu MI6, i podlegało pod Ministerstwo Wojny Ekonomicznej.
Oczywiście SOE, jako nowa struktura, musiało zacząć od werbowania agentów, których można by wysłać z misjami do krajów okupowanych np. Francji. Sekcji F wydawało się, że nie jest to problem, bo w Anglii sporo było Francuzów i ludzi mówiących po francusku. Jednak plany uruchomienia we Francji podziemnej armii napotkały na opór i niechęć samych... Francuzów. Jeszcze w roku 1941 okupacja nie dała im się na tyle we znaki, żeby chciało im się jej sprzeciwić. Często agenci SOE musieli działać samodzielnie, wśród niechętnych tubylców. Z czasem okupacja stawała się bardziej uciążliwa, Niemcy wywozili żywność, zamykali restauracje, zabierali młodych ludzi na roboty przymusowe. To właśnie ten ostatni element represji spowodował decyzję o wysłaniu do Francji kobiet – agentek SOE. Kobiecie łatwiej było się poruszać po okupowanym terenie i naturalnie wzbudzała mniej podejrzeń. Jednak decyzja o zatrudnieniu agentek nie była łatwa. Już samo powstanie i działanie SOE budziło sprzeciw brytyjskich kół wojskowych. Konserwatywni żołnierze zawodowi nie widzieli potrzeby prowadzenia „brudnej, niedżentelmeńskiej wojny”, skrytych ataków prowadzonych przez agentów i aktów sabotażu na tyłach wroga. Tym bardziej trudno było zaakceptować udział w tej wojnie kobiet. Ale decyzja zapadła i do końca wojny ponad czterdzieści agentek SOE trafiło do Francji. Po przeszkoleniu fizycznym, psychicznym, saperskim (prawie wszystkie potrafiły konstruować i odpalać ładunki wybuchowe)i radiotelegraficznym, pełniły przede wszystkim funkcje łączniczek i radiotelegrafistek.
Były wśród nich sprzedawczynie, gospodynie domowe, właścicielki firm, a nawet hinduska księżniczka. Były proste dziewczyny z prostą motywacją walki z okupantem i wybitne umysły. Wszystkie były młode i miały jakiś związek z Francją. Najczęściej były Francuzkami, ale często np. tylko wychowały się tam. Wszystkie mówiły bardzo dobrze po francusku, co przydawało się zwłaszcza wtedy gdy agenci z którymi współpracowały, np. mężczyźni radiotelegrafiści z SOE mówili po francusku z obcym akcentem.
„Agentki wywiadu...” opowiadają dość szczegółowo historię tych z nich, którym się nie udało – po kilku miesiącach, tygodniach, dniach od wylądowania we Francji wpadły w ręce gestapo. Przerzucane na teren okupowany były różnie: statkami, na spadochronach, małymi samolotami, które lądowały na przygotowanych przez ruch oporu lądowiskach.
Na miejscu zdarzało się im podejmować pracę agentów SOE – organizować ruch oporu i akty sabotażu, ale najczęściej zostawały łączniczkami poszczególnych siatek konspiracyjnych, czy ich radiooperatorkami. Nie była to praca łatwa i przyjemna, nie była także bezpieczna. Jak już napisałem wszystkie bohaterki książki swoją służbę zakończyły gwałtownie – aresztowane przez organy bezpieczeństwa III Rzeszy.
Niestety, co przykro stwierdzić, ale nam, Polakom, doświadczonym w konspiracji chyba wolno, część „wpadek” następowała niemal na własne życzenie. Agentka, która przed wojną działała w Paryżu, wróciła na swoje „stare śmieci”. To, że działała pod nowym, fałszywym nazwiskiem tylko wprowadzało zamieszanie i dekonspirowało ją. Inne trafiły do służby, mimo że ich zewnętrzna postać zwracała powszechną uwagę i pozwalała łatwo zapamiętać – jedna była zjawiskowo piękna, druga była hinduską księżniczką o ciemnej karnacji skóry.
Autorka ujawnia, ze część bardzo poważnych „wsyp” Resistance (francuski ruch oporu) „zawdzięczała” zdrajcy o którym wiedział brytyjski wywiad MI6 i którego wykorzystywał do własnych potrzeb, nie informując o nim kierownictwa SOE. W ten sposób rozgrywki pomiędzy dwoma brytyjskimi służbami powodowały śmierć i cierpienie agentów SOE i współpracujących z nimi bojowników ruchu oporu.
Dzięki książce losy agentek SOE możemy śledzić do końca ich wojennej drogi – śmierci w niemieckich obozach koncentracyjnych. Mimo że jest ona Niemką, a może właśnie dzięki temu, ukazuje ona bestialstwo mordów na agentkach, czyli żołnierzach posiadających stopnie wojskowe, wykonywanych już pod koniec wojny szybko i bez procesów.
Szkoda, że możemy poczytać tylko o kilku z kilkunastu agentek SOE we Francji. Szkoda, że autorka nie rozszerzyła swego tematu na inne okupowane kraje. Szkoda, że przy opisywaniu działalności agentek nie pokazała więcej działalności ruchu oporu we Francji. A przydało by się, my, dumni z Armii Krajowej zwykliśmy lekceważyć to co działo się w innych krajach, a już szczególnie we Francji.
Szkoda, ale chwała pani Monice Siedentopf za pokazanie losów kilku z bohaterskich kobiet, które wniosły swój skromny w porównaniu z milionami ofiar, lecz ogromny w porównaniu z ofiarą z własnej śmierci, wkład w pokonanie hitlerowskich Niemiec.
W moim rankingu 6-gwiazdowym – książka dostaje mocną 4 z +
Ps. Nie chciałem wymieniać personalnie żadnej z agentek o których mówi książka (lepiej przeczytajcie samemu ich historie), ale zrobię jeden wyjątek. Jedną z bohaterek książki jest Polka – Krystyna Skarbek, która jest postacią naszego panteonu sławnych agentów. Autorka przytacza jej akcję brawurowego uwolnienia z rąk gestapo brytyjskich i francuskich bojowników, krótko omawia jej dokonania i śmierć po wojnie.
Cytat jakiś ciekawy
„- Panie Antoś, tego jeszcze nie było! Dwa, panie Antoś, dwa dostałem. Podstawili się, panie Antoś, podstawili pod same lufy. Jeden od razu wyskoczył ze spadochronem, jak mu przygrzałem, a drugi trochę później. Jakby się jeszcze trzeci podwinął to bym i jego spruł, bo amunicji miałem do licha. Ale heca panie Antoś! Widzisz „Dziubek”, twój starszy kolega pokazał ci co potrafi. Jeśli chcesz, udzielę ci lekcji jak należy dwóch Niemców za jednym zamachem ukatrupić.
„Dziubek” skrzywił się, przymrużył oczy i odpowiedział spokojnie:
- Nie trzeba, Kazek. Widzisz ja również dwa zestrzeliłem i również dwaj piloci wyskoczyli ze spadochronem. Jeśli chcesz to raczej ja dam ci lekcje”.
Bohdan Arct „Niebo w ogniu”, Wydawnictwo MON, 1982 rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz