Mirosław Derecki „Na ścieżkach polskich komandosów”, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1980 rok.
Gdzieś tam poniżej znajdziecie recenzję bardziej współczesnej książki o pierwszych polskich komandosach „1. Samodzielna Kompania Commando (No 10 Cammando - 6th Troop)" Huberta Królikowskiego.
Tamta pozycja skupiała się przede wszystkim na szczegółach merytorycznych i technicznych istnienia jednostki. Ta, wydana na początku lat 1980, była jedną z pierwszych pozycji o polskich komandosach wydanych w Polsce. I zdecydowanie jest pełniejsza tego co można nazwać „mięsem” - przeżycia żołnierzy, ich szlak bojowy, ciekawostki. Autor dotarł do wydanych na zachodzie książek wspomnieniowych polskich komandosów, ich dzienników bojowych, książek autorów brytyjskich poświęconych ogólniej komandosom 2 wojny światowej, aż szkoda, że bibliografię trzeba odczytywać z przypisów, bo próżno jej szukać w książce.
Wydaje się, że najlepszym sposobem na oddanie jej charakteru będzie kilka historii, które opowiada ta książka.
Autor opisuje sytuację, gdy powracający po szkoleniu polski 6th Troop dołączał do reszty międzynarodowego Commando. Na miejscu powitał ich dowódca - podpułkownik Dudley Lister, który powiedział im, że komandosi są jedną rodziną, że poza godzinami służbowymi on i inni oficerowie będą razem z nimi pić i bawić się, że gdyby któremuś z komandosów przyszło bić się z żołnierzem angielskim, to on – Anglik, przyjdzie z pomocą nie swojemu rodakowi, a komandosowi. Te stosunki, tak inne od zhierarchizowanej armii ówczesnych czasów, podobały się żołnierzom, tym bardziej, że w zamian oczekiwano od nich tylko... zdyscyplinowania i ciężkiej pracy ;-)
Ale książka zawiera także bardzo dobry i szczegółowy opis walk, w których udział brała kompania komandosów.
Jednym z pierwszych zadań bojowych 1 Samodzielnej Kompanii Commando, już we Włoszech, była obrona wsi Pescopennataro nad rzeką Sangro (zima końca 1943 roku). Warunki spartańskie, dzielone z kompanią piechoty brytyjskiej. W pewnej chwili śnieg był tak duży, że odciął ich od reszty frontu i zaopatrzenie zrzucały im samoloty transportowe. Po miesiącu pełnienia wart i służby patrolowej kompania przeszła na inny odcinek frontu. Jeden z oficerów wspomina słowa majora brytyjskiego:
"Major Cook z Iskiness Regiment jest b. zdziwiony naszymi umiejętnościami: "Polacy wszystko potrafią - mówi - na nartach jeżdżą, spadochrony składają, kosze we dwu noszą, podczas gdy u Anglików ośmiu to robi, myją się w śniegu - to pełni życia ludzie!" Tak, bezsprzecznie bijemy Brytyjczyków i pomysłowością i temperamentem".
Znajdziemy tu także inne anegdoty dotyczące życia komandosów, oto kolejna z nich.
Po kolejnych zadaniach w marcu 1944 roku kompania trafiła na wypoczynek do miejscowości S. Andrea di Vico Equense u stóp Wezuwiusza. 24 marca ów wulkan... wybuchł! Chmara pyłu i kamieni pokryła okolicę:
"Wówczas to miało miejsce słynne "entree" jednego z sierżantów Samodzielnej Kompanii... Pewnego dnia do kancelarii kompanii wpadł jak burza ów nieustraszony obrońca Pescopennataro, wołając wielkim głosem: "Panie kapitanie! Dymamy, kurwa jego mać, lepiej z powrotem do naszego Pesco, bo, kurwa jego mać, zginiem tu spopielone! I potem Włochy będą nas po latach pokazywać jak tam w Pompei, za forsę, jako ichnie "komandosy rzymiańskie"!!! Niedoczekanie ichżesz, kurwa jego mać, panie kapitanie!!!".
Oczywiście w książce niektóre z wyżej wymienionych słów zastąpione zostały trzema kropkami, ale zakładając, że ten kto czyta wojenne historie musi być w pewnym stopniu uodporniony na żołnierski język, a przynajmniej tolerować go, na nasze potrzeby mogłem sobie pozwolić na wersję pełną żołnierskiej ekspresji.
Inna z anegdot, tym razem nie dotycząca polskich komandosów, na tyle jednak ciekawa, że warto ją przytoczyć.
"Saunders wspomina w "Zielonym berecie" o szczególnym "nokaucie", jaki otrzymał pewien belgijski sierżant w czasie wyprawy ku niemieckim liniom. Otóż otrzymał on serię ze "Schmeissera", pięć kul w okolicę żołądka, po czym padł nieżywy na ziemię. Okazało się jednak po chwili, że kule uderzyły w magazynek przewieszonego przez pierś Belga tommy-guna i choć jedna z kul w magazynku eksplodowała żołnierz odczuł to tylko jako potężny cios w splot słoneczny. Odzyskawszy przytomność, podniósł się ziemi i pomaszerował dalej cały i zdrowy".
Ów Belg pochodził z oddziału komandosów belgijskich, siostrzanej jednostki z 10 Commando.
W końcu postanowiono kompanię przekazać do polskiego 2 Korpusu. Komandosi mieli trafić do rodaków, pod polskie dowództwo. Co ciekawe nie byli z tego powodu szczęśliwi, obawiali się utraty samodzielności, tego jak ich potraktują bardziej tradycyjnie nastawieni polscy wyżsi oficerowie. Ich obawy okazały się uzasadnione. Przyzwyczajeni do innego traktowania w armii brytyjskiej musieli przyzwyczaić się do nowych ustaleń.
Jednak polskie dowództwo doceniało „swoich” komandosów, chwalono się nimi, odznaczano i awansowano. Miało to swój cel: tak skadrowana kompania była w przyszłości podstawą do stworzenia polskiego batalionu komandosów.
Wcześniej kompanię czekały walki o Monte Cassino, w których użyci byli na równi z piechotą.
Kolejną ciekawostką było przydzielenie do kampanii komando 111 Kompanii Ochrony Mostów złożonej z Włochów, którzy pod polskim dowództwem i w polskich mundurach chcieli walczyć z Niemcami.
Autor książki poświęca swoją opowieść nie tylko polskim komandosom. Na początku dowiadujemy się historii powstania oddziałów Commando i o ich pierwszych i najbardziej spektakularnych akcjach. W dalszych częściach książki, mimo że jest ona poświęcona polskim komandosom, autor nie zostawia jednak zupełnie na boku ich kolegów z innych krajów i możemy dowiedzieć się gdzie walczyli w tym czasie.
Książka, zwłaszcza w porównaniu z książką Huberta Królikowskiego, bardzo dobrze się czyta i jest naprawdę pełna wojennych opowieści. Jednak po ilości cytatów z wydanej w 1946 roku książki „Zielony talizman. Reportaże z dziejów Pierwszej Samodzielnej Kompanii Commando 1942-1944” nabrałem przede wszystkim ochoty na przeczytanie tej pozycji (już czeka na półce, niestety nie ta z 1946, ale jej najnowsze polskie wydanie).
W moim rankingu 6-gwiazdkowym – 4 z +.
Cytat jakiś ciekawy
„- Panie Antoś, tego jeszcze nie było! Dwa, panie Antoś, dwa dostałem. Podstawili się, panie Antoś, podstawili pod same lufy. Jeden od razu wyskoczył ze spadochronem, jak mu przygrzałem, a drugi trochę później. Jakby się jeszcze trzeci podwinął to bym i jego spruł, bo amunicji miałem do licha. Ale heca panie Antoś! Widzisz „Dziubek”, twój starszy kolega pokazał ci co potrafi. Jeśli chcesz, udzielę ci lekcji jak należy dwóch Niemców za jednym zamachem ukatrupić.
„Dziubek” skrzywił się, przymrużył oczy i odpowiedział spokojnie:
- Nie trzeba, Kazek. Widzisz ja również dwa zestrzeliłem i również dwaj piloci wyskoczyli ze spadochronem. Jeśli chcesz to raczej ja dam ci lekcje”.
Bohdan Arct „Niebo w ogniu”, Wydawnictwo MON, 1982 rok.
Wojenne historie
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz