Marek Święcicki „Czerwone diabły" pod Arnhem”, Oddział Kultury i Prasy 2. Korpusu, tłoczono w drukarni polowej, Rzym 1945.
To nie jest zwykłą książka opowiadająca zwykłą wojenną historię. To reportaż pisany na gorąco zaraz po powrocie z pola bitwy. Relacja polskiego korespondenta wojennego, który brał udział w walkach żołnierzy brytyjskiej 1. Dywizji Powietrznodesantowej i polskiej 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej pod Arnhem, bitwie o „jeden most za daleko”.
Historię najlepiej zacząć od początku, czyli od powstania książki. Jej historia jest jednocześnie końcem historii przez nią opowiedzianej.
Operacja Market-Garden miała być jednym z ostatnich akcentów drugiej wojny światowej. Szybkie opanowanie mostów na Renie otworzyłoby 21 armii marszałka Montgomerego drogę do niemieckiego zagłębia Ruhry i dalej do Berlina. Wojna miała się skończyć do końca roku. A był 17. września roku 1944. W ramach ogromnej operacji powietrznodesantowej trzy dywizje (+ polska brygada) alianckie miały zająć przeprawy mostowe na rzekach i kanałach w Holandii, a XXX korpus ruszający z Belgii miał wywalczyć sobie drogę i przez zajęte wcześniej mosty „wyjechać” na równinę już za Renem. Zdobycie najważniejszych przepraw – mostów na Renie powierzono brytyjskiej 1 DPD, wspartej przez polską 1 SBS.
Niestety plan okazał się mało realny. Przeliczono się co do własnych środków, nie doceniono możliwości przeciwnika, źle zaplanowano desant brytyjskiej dywizji, szyki psuła pogoda. W konsekwencji Brytyjczycy, którzy lądowali już za Renem i żołnierze polscy przeprawiający się do nich przez rzekę (polska brygada lądowała z dwudniowym opóźnieniem w Driel) zostali otoczeni i ponieśli ogromne straty. 26 września resztki dywizji i polscy spadochroniarze ewakuowali się na aliancki brzeg Renu. Z ponad 10 tys. żołnierzy zdołano wycofać około 2 tys.
Jednym z nich był podchorąży Marek Święcicki, polski korespondent wojenny. Gdy tylko spotkał się z gen. Sosabowskim, dowódcą polskiej brygady spadochronowej, ten polecił mu najszybszy powrót do Londynu i napisanie książki, która utrwaliłaby udział w bitwie polskich żołnierzy. I tak się stało. Po powrocie Marek Święcicki usiadł do maszyny i pisał, a to co napisał było na gorąco przepisywane i tłumaczone na angielski. W ten właśnie sposób powstały „With Red Devils at Arnhem” wydana w Londynie w 1945 roku i „Czerwone diabły pod Arnhem”.
Brutalną prawdą jest więc, że owa książka, pisana na zamówienie polskiego Wydziału Propagandy, jest tak modnym w dzisiejszych czasach „chwytem PR-owym”, który miał służyć przedstawieniu Brytyjczykom i Polakom naszego udziału w bitwie.
Oczywiście w żaden sposób nie umniejsza to jej wartości. Dla miłośników historii wojennych, 1 SBS, dokonań wojsk spadochronowych czy szerzej - Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie to lektura niemal obowiązkowa, choć bardzo trudno dostępna. Nie znalazłem śladu by wydano ją później, a z całą pewnością nie wydaną jej w żadnym oficjalnym obiegu w Polsce.
Sama książka nie jest wielka, to lektura na jeden wieczór. Także przez to, że te 70 stron opowieści czyta się jednym tchem. Marek Święcicki był dziennikarzem i potrafił opisać to co widział, a towarzyszymy mu od angielskiego pubu gdzie w przeddzień operacji popija z brytyjskimi oficerami omawiając czekające ich zadanie do momentu kiedy w brudnych, zniszczonych mundurach wraz z innymi żołnierzami dywizji, już na bezpiecznym brzegu Renu wznosi toast - „Za „Czerwonych Diabłów” i ich polskich towarzyszy broni”.
Marek Święcicki nie był spadochroniarzem, do Arnhem dotarł wraz z pierwszym polskim rzutem szybowcowym (artyleria przeciwpancerna) następnego dnia po desancie głównych sił 1 DPD. Na pierwszych stronach jego relacji widać optymizm - w miarę łatwe lądowanie, trupy zabitych Niemców, Holendrzy dziękujący za wyzwolenie i martwy niemiecki generał w swym wozie sztabowym. Jego jedynym zmartwieniem jest jak najszybsze nadanie relacji do Londynu. Sytuacja bojowa nie wygląda już najlepiej, ale wszyscy są jeszcze pełni optymizmu. 2 batalion 1 brygady uchwycił most w Arnhem, a reszta brygad walczy na ulicach miasta. Dywizja stacjonuje w Oosterbeek, nieopodal Arnhem.
Święcicki odwiedza zaimprowizowany na korcie tenisowym obóz jeniecki. Rozmawia z jeńcami, wśród których znajdują się także Polacy (ze Śląska), Rosjanie, Ukraińcy, Gruzini, Kirgizi, Kozacy, ale także jeden Mongoł i dwóch Tatarów.
Niestety optymistyczna sytuacja zmienia się błyskawicznie. Już drugi szybowcowy rzut brygady (dalsze działa przeciwpancerne) ulega częściowemu rozbiciu przez siły niemieckie z ziemi i z powietrza. I od tej chwili wszystko zmierza ku nieuchronnemu końcowi. Polska brygada nie przylatuje na czas (mgły na lotniskach Anglii), Niemcy od obrony przechodzą do kontrataku, a dywizja nie ma kontaktu z dowództwem w Londynie i z XXX korpusem.
Z dnia na dzień zmniejsza się stan posiadania Brytyjczyków i zacieśnia się ich obrona. Strefy zrzutów zaopatrzenia są w rękach niemieckich i tylko nieliczne zasobniki na spadochronach docierają do potrzebujących spadochroniarzy. Święcicki jest świadkiem jak dwaj żołnierze zakładają się o przyniesienie skrzyni z zaopatrzeniem ze strefy ostrzeliwanej przez nieprzyjaciela. W odróżnieniu od podobnej historii opowiedzianej w filmie „O jeden most za daleko” tym razem kończy się ona dobrze.
Spóźnia się odsiecz XXX korpusu, a trzymający jeden koniec mostu drogowego w Arnhem pułkownik Frost wraz z resztkami swojego batalionu poddaje się do niewoli.
Na drugim brzegu Renu ląduje wreszcie polska brygada. Święcicki ma okazję uczestniczyć w patrolu, który idzie nawiązać łączność z Polakami. Jak się okazuje jedyną możliwością jest przeprawa wpław przez rzekę kapitana Zwolańskiego, oficera polskiej misji łącznikowej przy dywizji.
Następnej nocy przez Ren przeprawia się pierwsza grupa polskich spadochroniarzy. Z powodu braku środków przeprawowych i silnego ognia nieprzyjaciela jest ich tej nocy tylko 60. W czasie rozmowy z polskim korespondentem żołnierze wypominają, ze chcieli lecieć do Warszawy na pomoc powstaniu a tu...
W ciągu kolejnej nocy przeprawia się kolejnych 300 Polaków. Stanowią świeże uzupełnienia dla spadochroniarzy brytyjskich, którzy już do kilku dni i nocy toczą bezustanne walki z licznym i lepiej uzbrojonym przeciwnikiem wspieranym przez nękająca ich bez przerwy artylerię. Żołnierzom brakuje już żywności i wody, doskwierają braki amunicji i co niemniej ważne brakuje... papierosów.
Polski korespondent opisuje to bez patosu, składa po prostu drobne epizody i rozmowy w jedną całość. I choć nie ma tu przesadnego heroizmu to z książki można bez problemu wyczytać, że nie było łatwo i z dnia na dzień było ciężej.
Wreszcie ewakuacja, na północnym brzegu zostają tylko ranni, lekarze i sanitariusze. Cichy marsz do rzeki, później bieg wśród wybuchów artylerii niemieckiej i niepokój o los polskich żołnierzy, którzy zostali na ostatniej linii obrony. - Don't panic – uspokaja sytuację angielki kapitan przy przeprawie...
Autentyczność książki podkreślają angielskie słowa, których używa Święcicki zamiast ich polskich odpowiedników. Pewnie to maniera kogoś kto często był zmuszony posługiwać się tylko angielskim, a może specjalny zabieg? Czasem jednak dziwnie się czyta snipera zamiast snajpera, czy brengun pisane jednym słowem.
Szkoda, że nikt w Polsce nie pokusił się o wydanie tej małej książeczki, bo wielu miłośników historii chciałoby mieć ją w swoich zbiorach. A tak zostają antykwariaty i aukcje (ceny nie są jednak najwyższe, ok. 80 zł.). Ja swój egzemplarz zawdzięczam nieocenionemu Marcinowi.
W moim rankingu 6-gwiazdkowym oczywista 6.
Cytat jakiś ciekawy
„- Panie Antoś, tego jeszcze nie było! Dwa, panie Antoś, dwa dostałem. Podstawili się, panie Antoś, podstawili pod same lufy. Jeden od razu wyskoczył ze spadochronem, jak mu przygrzałem, a drugi trochę później. Jakby się jeszcze trzeci podwinął to bym i jego spruł, bo amunicji miałem do licha. Ale heca panie Antoś! Widzisz „Dziubek”, twój starszy kolega pokazał ci co potrafi. Jeśli chcesz, udzielę ci lekcji jak należy dwóch Niemców za jednym zamachem ukatrupić.
„Dziubek” skrzywił się, przymrużył oczy i odpowiedział spokojnie:
- Nie trzeba, Kazek. Widzisz ja również dwa zestrzeliłem i również dwaj piloci wyskoczyli ze spadochronem. Jeśli chcesz to raczej ja dam ci lekcje”.
Bohdan Arct „Niebo w ogniu”, Wydawnictwo MON, 1982 rok.
Właśnie kontynuuję dzieło mego ojca (spadochroniarza spod Arnhem), który napisał "Opowieści o polskich drogach" i którą razem wydawaliśmy w niewielkich nakładach własnym sumptem. Były to m.in. historie o wędrówkach tych, którzy ostatecznie dostali się do 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Po śmierci ojca (miał 96 lat) wykonuję swoje zobowiązanie, czyli kończę ją korzystając z np. z notatek ojca.
OdpowiedzUsuńMoże jest choćby w postaci pdf, aby móc zacytować...?
Wszędzie szukałem "Czerwonych Diabłów"... bezskutecznie.
Pozdrawiam
Krzysztof J. Kwiatkowski
krisek@infocentrum.com