Stephen E. Ambrose „Most Pegasus. 6 czerwca 1944”. Wydawnictwo Magnum, 2004 rok.
Napisałem już o jednej z książek Ambrosa i jego długich tytułach. Tu mamy wyjątek, bo z tytułu możemy dowiedzieć się tylko czasu opisanego wydarzenia i ew. miejsca, jeśli ktoś już trochę tej historii liznął. Jeśli nie, to już z pierwszych stron książki się tego dowie. To nie kryminał i nie ma tajemnicy, za to jest świetna wojenna historia.
Mała dygresja.
Wzmiankowany wyżej most tak naprawdę nazywa się Pegasus Bridge, od znaku który przyjęli brytyjscy spadochroniarze. Ok, tak się nazywa, czy jednak tłumaczenie tytułu jest dobre? Dlaczego przetłumaczono tylko jedno słowo nazwy, a nie dwa? Np. Most Pegaza (wikipedia upiera się przy tłumaczeniu Most Pegaz)? Taka ciekawostka.
Ta książka jest inna od „Obywateli...”, nadal wprawdzie skupia się na ludziach, ich przeżyciach i emocjach, tło strategiczne i taktyczne wojny pokazując w dalszym planie, ale ma znacznie mniej bohaterów. W „Obywatelach...” Ambrose podjął się bardzo trudnej misji przekazania nam przeżyć milionów żołnierzy amerykańskich w ciągu 11 miesięcy wojny w Europie. Tutaj mamy wzmocnioną kompanię, 181 żołnierzy brytyjskich i jedną dobę w Normandii. Dodatkowo możemy poznać ich przeciwników.
Trochę historii, czyli tła w wielkim uproszczeniu.
Gdy zachodni alianci planowali lądowanie w Normandii założyli, że główne uderzenie skierują naprzód i w kierunku swojego prawego skrzydła, atakując port Cherbourg. Powstał problem ochrony skrzydła lewego, czyli szybkiego zajęcia i utrzymania terenu pomiędzy rzekami Orne i Dives. Zadanie to otrzymała brytyjska 6 Dywizja Powietrznodesantowa. Z pomocą miały im przyjść czołgi, jednostki piechoty i artyleria, którzy mieli lądować na plażach Normandii. Żeby jednak mogło do tego dojść spadochroniarze nie mogli pozwolić by Niemcy zniszczyli mosty na rzece Orne i kanale Caen, które to przeprawy wodne oddzielały tereny desantu 6 DPD od plaż. Gdyby tak się stało dywizja lekkiej piechoty (jaką po wylądowaniu stają się spadochroniarze) łatwo uległaby przewadze sprzętowej pancernych wojsk niemieckich. A miała wylądować w Normandii kilka godzin przed desantem z morza!
Bystrzejsi czytelnicy już mogli się domyślić, że książka Ambrosa dotyczy właśnie tych mostów. I tak jest, bo zadanie zdobycia i utrzymania mostów na Orne i kanale Caen otrzymała kompania D z 6 Brygady Powietrznodesantowej 6 DPD.
Mała dygresja.
Brytyjskie dywizje powietrznodesantowe składały się w czasie wojny z dwóch brygad spadochronowych (żołnierze wchodzili do walki przy pomocy skoku z samolotu ze spadochronem) i jednej brygady powietrznodesantowej (inaczej szybowcowej, której żołnierze lądowali na polu walki w szybowcach).
Autor dość umiejętnie skonstruował swoją opowieść (szczegółów nie mogę zdradzić, żeby nie popsuć zabawy), dawkuje napięcie i prowadzi nas i swoich bohaterów od wstąpienia do wojska, poprzez szkolenie do wypełnienia misji. Ale nie poznajemy całej kompanii lecz jej reprezentantów: dowódcę majora Howarda, jego oficerów, sierżanta, kaprala, pilota szybowca. Dowiadujemy się jak wyglądało ich życie poza służbą i kto czekał na nich w Anglii gdy oni walczyli w Normandii.
Książka przedstawia nam także, choć trochę mniej szczegółowo, bohaterów drugiej strony barykady – pułkownika wojsk pancernych, majora - dowódcę piechoty strzegącej mostów, sierżanta spadochroniarza, czy szeregowców (w tym Polaka siłą wcielonego do wojska).
By zdobyć mosty w stanie nie naruszonym potrzebne było szybkie działanie, tego nie mogli zagwarantować nawet spadochroniarze, takie zadanie mogli wykonać tylko żołnierze w szybowcach, które wylądowałyby (a w zasadzie rozbiły się kontrolowanie, bo na tym polegało bojowe lądowanie szybowca) w pobliżu, umożliwiając żołnierzom szybki atak.
I tak też się stało, szesnaście minut po północy, 6 czerwca 1944 roku kompania D w 5 szybowcach (szósty się zgubił i lądował ponad 20 km dalej) wylądowała nieopodal mostów na kanale Caen i rzece Orne. Szybowiec nr 1, najbliższy celu wylądował niecałe 40 metrów od mostu! A przecież była noc, a nawigacja ówczesna w porównaniu ze współczesną była prymitywna. Niemiecy, mimo że posiadali umocnienia, ustawione gniazda karabinów maszynowych i działo nie mieli szans z dobrze wyszkolonymi Brytyjczykami. Żołnierze Howarda w ciągu dziesięciu minut opanowali mosty, zdemontowali instalację niemal gotową do ich wysadzenia (Niemcy byli pewni, że zdążą, w razie czego, założyć materiały wybuchowe do przygotowanych kabli) i przygotowali się na kontratak.
Wkrótce dołączyli do nich spadochroniarze z 7 batalionu 5 brygady spadochronowej, których zadaniem było wesprzeć obronę mostów. Przez resztę nocy spadochroniarze i piechota szybowcowa odpierali niemieckie ataki. Nad ranem usłyszeli wystrzały artylerii okrętowej i odgłosy walki desantu na plażach – to w Normandii lądowały wojska sprzymierzonych. Gdy około godz. 13.00 czuli się już jak oblężeni osadnicy na amerykańskiej prerii (porównanie Ambrosa) usłyszeli dźwięki dud, to nadchodziła obiecana pomoc – komandosi dowodzeni przez lorda Lovata, który szedł wyprostowany obok swojego dudziarza. Wkrótce nadjkechały czołgi, które wsparły obronę mostu, a przejeżdżając przez niego ruszyły na pomoc 6 DPD.
Na cześć tego wspaniałego wyczynu władze francuskie oficjalnie nazwały most na kanale Caen Mostem Pegaza (Pegasus Bridge), a gdy stary most dożył swych dni i trzeba było zastąpić go nowszym, zdemontowano go i przeniesiono w całości do muzeum w Ranville!
Książkę Ambrosa, jak wszystkie jego publikacje, czyta się jak powieść sensacyjną. Pełna jest opowieści i anegdot pokazujących czyny niezwykłe i momenty zabawne. Bo obok sierżanta, który jedynym czynnym piatem (ręczna broń przeciwpancerna), jednym strzałem zatrzymuje niemieckie kontrnatarcie pancerne, czytamy opowieść o grupie żołnierzy, którzy metodą prób i błędów, nauczyli się korzystać z niemieckiego działa i przy jego pomocy zatopili kanonierkę płynącą po kanale. Czytamy o szczeniackich wygłupach i okradzeniu magazynów wojskowych z proszku i mydła, by rozsypać je po ziemi i o majorze Howardzie, który po 200-kilometrowym marszu kompanii nie pozwolił odpocząć oficerom dopóki nie zadbali o swoich podwładnych.
Ambrose nie pozostawia swoich bohaterów jako żołnierzy, towarzyszy im także po wojnie. Dowiadujemy się co robili w cywilu, jak i kiedy zmarli albo jak żyją współcześnie (oczywiście dla autora w czasach wydania książki). I znów nie brakuje momentów, które mogą wzruszyć. Dawni wrogowie zostają przyjaciółmi i razem prowadzą wykłady w szkołach wojskowych. Brytyjski kapral i niemiecki sierżant, którzy strzelali do siebie przy moście w nocy 6 czerwca po wojnie poznają się na zjeździe spadochroniarzy i „zakopują topór wojenny”.
Do tego trzeba dodać historię kawiarni przy moście i jej dzielnych właścicieli, którzy w czerwcową noc 1944 roku częstowali zdobywców mostu szampanem, a wcześnie dostarczali wywiadowi brytyjskiemu danych o obronie mostu i mamy niemal kompletny obrazek z książki Ambrosa.
Niemal kompletny, bo jednak warto przeczytać książkę w której znajdziesz drogi czytelniku (no i droga czytelniczko też) i więcej i lepiej. A propos lepiej, mój brat, który właśnie czyta „Pacyfik” autorstwa Ambrosa młodszego twierdzi, że nie „lepiej”, a wprost gorzej. Jak przeczytam to dam znać.
W moim rankingu 6-gwiazdkowym – książka dostaje bardzo mocną 5 z +
Cytat jakiś ciekawy
„- Panie Antoś, tego jeszcze nie było! Dwa, panie Antoś, dwa dostałem. Podstawili się, panie Antoś, podstawili pod same lufy. Jeden od razu wyskoczył ze spadochronem, jak mu przygrzałem, a drugi trochę później. Jakby się jeszcze trzeci podwinął to bym i jego spruł, bo amunicji miałem do licha. Ale heca panie Antoś! Widzisz „Dziubek”, twój starszy kolega pokazał ci co potrafi. Jeśli chcesz, udzielę ci lekcji jak należy dwóch Niemców za jednym zamachem ukatrupić.
„Dziubek” skrzywił się, przymrużył oczy i odpowiedział spokojnie:
- Nie trzeba, Kazek. Widzisz ja również dwa zestrzeliłem i również dwaj piloci wyskoczyli ze spadochronem. Jeśli chcesz to raczej ja dam ci lekcje”.
Bohdan Arct „Niebo w ogniu”, Wydawnictwo MON, 1982 rok.
Wojenne historie
środa, 16 lutego 2011
niedziela, 13 lutego 2011
Z "Czerwonymi diabłami" pod Arnhem
Marek Święcicki „Czerwone diabły" pod Arnhem”, Oddział Kultury i Prasy 2. Korpusu, tłoczono w drukarni polowej, Rzym 1945.
To nie jest zwykłą książka opowiadająca zwykłą wojenną historię. To reportaż pisany na gorąco zaraz po powrocie z pola bitwy. Relacja polskiego korespondenta wojennego, który brał udział w walkach żołnierzy brytyjskiej 1. Dywizji Powietrznodesantowej i polskiej 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej pod Arnhem, bitwie o „jeden most za daleko”.
Historię najlepiej zacząć od początku, czyli od powstania książki. Jej historia jest jednocześnie końcem historii przez nią opowiedzianej.
Operacja Market-Garden miała być jednym z ostatnich akcentów drugiej wojny światowej. Szybkie opanowanie mostów na Renie otworzyłoby 21 armii marszałka Montgomerego drogę do niemieckiego zagłębia Ruhry i dalej do Berlina. Wojna miała się skończyć do końca roku. A był 17. września roku 1944. W ramach ogromnej operacji powietrznodesantowej trzy dywizje (+ polska brygada) alianckie miały zająć przeprawy mostowe na rzekach i kanałach w Holandii, a XXX korpus ruszający z Belgii miał wywalczyć sobie drogę i przez zajęte wcześniej mosty „wyjechać” na równinę już za Renem. Zdobycie najważniejszych przepraw – mostów na Renie powierzono brytyjskiej 1 DPD, wspartej przez polską 1 SBS.
Niestety plan okazał się mało realny. Przeliczono się co do własnych środków, nie doceniono możliwości przeciwnika, źle zaplanowano desant brytyjskiej dywizji, szyki psuła pogoda. W konsekwencji Brytyjczycy, którzy lądowali już za Renem i żołnierze polscy przeprawiający się do nich przez rzekę (polska brygada lądowała z dwudniowym opóźnieniem w Driel) zostali otoczeni i ponieśli ogromne straty. 26 września resztki dywizji i polscy spadochroniarze ewakuowali się na aliancki brzeg Renu. Z ponad 10 tys. żołnierzy zdołano wycofać około 2 tys.
Jednym z nich był podchorąży Marek Święcicki, polski korespondent wojenny. Gdy tylko spotkał się z gen. Sosabowskim, dowódcą polskiej brygady spadochronowej, ten polecił mu najszybszy powrót do Londynu i napisanie książki, która utrwaliłaby udział w bitwie polskich żołnierzy. I tak się stało. Po powrocie Marek Święcicki usiadł do maszyny i pisał, a to co napisał było na gorąco przepisywane i tłumaczone na angielski. W ten właśnie sposób powstały „With Red Devils at Arnhem” wydana w Londynie w 1945 roku i „Czerwone diabły pod Arnhem”.
Brutalną prawdą jest więc, że owa książka, pisana na zamówienie polskiego Wydziału Propagandy, jest tak modnym w dzisiejszych czasach „chwytem PR-owym”, który miał służyć przedstawieniu Brytyjczykom i Polakom naszego udziału w bitwie.
Oczywiście w żaden sposób nie umniejsza to jej wartości. Dla miłośników historii wojennych, 1 SBS, dokonań wojsk spadochronowych czy szerzej - Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie to lektura niemal obowiązkowa, choć bardzo trudno dostępna. Nie znalazłem śladu by wydano ją później, a z całą pewnością nie wydaną jej w żadnym oficjalnym obiegu w Polsce.
Sama książka nie jest wielka, to lektura na jeden wieczór. Także przez to, że te 70 stron opowieści czyta się jednym tchem. Marek Święcicki był dziennikarzem i potrafił opisać to co widział, a towarzyszymy mu od angielskiego pubu gdzie w przeddzień operacji popija z brytyjskimi oficerami omawiając czekające ich zadanie do momentu kiedy w brudnych, zniszczonych mundurach wraz z innymi żołnierzami dywizji, już na bezpiecznym brzegu Renu wznosi toast - „Za „Czerwonych Diabłów” i ich polskich towarzyszy broni”.
Marek Święcicki nie był spadochroniarzem, do Arnhem dotarł wraz z pierwszym polskim rzutem szybowcowym (artyleria przeciwpancerna) następnego dnia po desancie głównych sił 1 DPD. Na pierwszych stronach jego relacji widać optymizm - w miarę łatwe lądowanie, trupy zabitych Niemców, Holendrzy dziękujący za wyzwolenie i martwy niemiecki generał w swym wozie sztabowym. Jego jedynym zmartwieniem jest jak najszybsze nadanie relacji do Londynu. Sytuacja bojowa nie wygląda już najlepiej, ale wszyscy są jeszcze pełni optymizmu. 2 batalion 1 brygady uchwycił most w Arnhem, a reszta brygad walczy na ulicach miasta. Dywizja stacjonuje w Oosterbeek, nieopodal Arnhem.
Święcicki odwiedza zaimprowizowany na korcie tenisowym obóz jeniecki. Rozmawia z jeńcami, wśród których znajdują się także Polacy (ze Śląska), Rosjanie, Ukraińcy, Gruzini, Kirgizi, Kozacy, ale także jeden Mongoł i dwóch Tatarów.
Niestety optymistyczna sytuacja zmienia się błyskawicznie. Już drugi szybowcowy rzut brygady (dalsze działa przeciwpancerne) ulega częściowemu rozbiciu przez siły niemieckie z ziemi i z powietrza. I od tej chwili wszystko zmierza ku nieuchronnemu końcowi. Polska brygada nie przylatuje na czas (mgły na lotniskach Anglii), Niemcy od obrony przechodzą do kontrataku, a dywizja nie ma kontaktu z dowództwem w Londynie i z XXX korpusem.
Z dnia na dzień zmniejsza się stan posiadania Brytyjczyków i zacieśnia się ich obrona. Strefy zrzutów zaopatrzenia są w rękach niemieckich i tylko nieliczne zasobniki na spadochronach docierają do potrzebujących spadochroniarzy. Święcicki jest świadkiem jak dwaj żołnierze zakładają się o przyniesienie skrzyni z zaopatrzeniem ze strefy ostrzeliwanej przez nieprzyjaciela. W odróżnieniu od podobnej historii opowiedzianej w filmie „O jeden most za daleko” tym razem kończy się ona dobrze.
Spóźnia się odsiecz XXX korpusu, a trzymający jeden koniec mostu drogowego w Arnhem pułkownik Frost wraz z resztkami swojego batalionu poddaje się do niewoli.
Na drugim brzegu Renu ląduje wreszcie polska brygada. Święcicki ma okazję uczestniczyć w patrolu, który idzie nawiązać łączność z Polakami. Jak się okazuje jedyną możliwością jest przeprawa wpław przez rzekę kapitana Zwolańskiego, oficera polskiej misji łącznikowej przy dywizji.
Następnej nocy przez Ren przeprawia się pierwsza grupa polskich spadochroniarzy. Z powodu braku środków przeprawowych i silnego ognia nieprzyjaciela jest ich tej nocy tylko 60. W czasie rozmowy z polskim korespondentem żołnierze wypominają, ze chcieli lecieć do Warszawy na pomoc powstaniu a tu...
W ciągu kolejnej nocy przeprawia się kolejnych 300 Polaków. Stanowią świeże uzupełnienia dla spadochroniarzy brytyjskich, którzy już do kilku dni i nocy toczą bezustanne walki z licznym i lepiej uzbrojonym przeciwnikiem wspieranym przez nękająca ich bez przerwy artylerię. Żołnierzom brakuje już żywności i wody, doskwierają braki amunicji i co niemniej ważne brakuje... papierosów.
Polski korespondent opisuje to bez patosu, składa po prostu drobne epizody i rozmowy w jedną całość. I choć nie ma tu przesadnego heroizmu to z książki można bez problemu wyczytać, że nie było łatwo i z dnia na dzień było ciężej.
Wreszcie ewakuacja, na północnym brzegu zostają tylko ranni, lekarze i sanitariusze. Cichy marsz do rzeki, później bieg wśród wybuchów artylerii niemieckiej i niepokój o los polskich żołnierzy, którzy zostali na ostatniej linii obrony. - Don't panic – uspokaja sytuację angielki kapitan przy przeprawie...
Autentyczność książki podkreślają angielskie słowa, których używa Święcicki zamiast ich polskich odpowiedników. Pewnie to maniera kogoś kto często był zmuszony posługiwać się tylko angielskim, a może specjalny zabieg? Czasem jednak dziwnie się czyta snipera zamiast snajpera, czy brengun pisane jednym słowem.
Szkoda, że nikt w Polsce nie pokusił się o wydanie tej małej książeczki, bo wielu miłośników historii chciałoby mieć ją w swoich zbiorach. A tak zostają antykwariaty i aukcje (ceny nie są jednak najwyższe, ok. 80 zł.). Ja swój egzemplarz zawdzięczam nieocenionemu Marcinowi.
W moim rankingu 6-gwiazdkowym oczywista 6.
To nie jest zwykłą książka opowiadająca zwykłą wojenną historię. To reportaż pisany na gorąco zaraz po powrocie z pola bitwy. Relacja polskiego korespondenta wojennego, który brał udział w walkach żołnierzy brytyjskiej 1. Dywizji Powietrznodesantowej i polskiej 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej pod Arnhem, bitwie o „jeden most za daleko”.
Historię najlepiej zacząć od początku, czyli od powstania książki. Jej historia jest jednocześnie końcem historii przez nią opowiedzianej.
Operacja Market-Garden miała być jednym z ostatnich akcentów drugiej wojny światowej. Szybkie opanowanie mostów na Renie otworzyłoby 21 armii marszałka Montgomerego drogę do niemieckiego zagłębia Ruhry i dalej do Berlina. Wojna miała się skończyć do końca roku. A był 17. września roku 1944. W ramach ogromnej operacji powietrznodesantowej trzy dywizje (+ polska brygada) alianckie miały zająć przeprawy mostowe na rzekach i kanałach w Holandii, a XXX korpus ruszający z Belgii miał wywalczyć sobie drogę i przez zajęte wcześniej mosty „wyjechać” na równinę już za Renem. Zdobycie najważniejszych przepraw – mostów na Renie powierzono brytyjskiej 1 DPD, wspartej przez polską 1 SBS.
Niestety plan okazał się mało realny. Przeliczono się co do własnych środków, nie doceniono możliwości przeciwnika, źle zaplanowano desant brytyjskiej dywizji, szyki psuła pogoda. W konsekwencji Brytyjczycy, którzy lądowali już za Renem i żołnierze polscy przeprawiający się do nich przez rzekę (polska brygada lądowała z dwudniowym opóźnieniem w Driel) zostali otoczeni i ponieśli ogromne straty. 26 września resztki dywizji i polscy spadochroniarze ewakuowali się na aliancki brzeg Renu. Z ponad 10 tys. żołnierzy zdołano wycofać około 2 tys.
Jednym z nich był podchorąży Marek Święcicki, polski korespondent wojenny. Gdy tylko spotkał się z gen. Sosabowskim, dowódcą polskiej brygady spadochronowej, ten polecił mu najszybszy powrót do Londynu i napisanie książki, która utrwaliłaby udział w bitwie polskich żołnierzy. I tak się stało. Po powrocie Marek Święcicki usiadł do maszyny i pisał, a to co napisał było na gorąco przepisywane i tłumaczone na angielski. W ten właśnie sposób powstały „With Red Devils at Arnhem” wydana w Londynie w 1945 roku i „Czerwone diabły pod Arnhem”.
Brutalną prawdą jest więc, że owa książka, pisana na zamówienie polskiego Wydziału Propagandy, jest tak modnym w dzisiejszych czasach „chwytem PR-owym”, który miał służyć przedstawieniu Brytyjczykom i Polakom naszego udziału w bitwie.
Oczywiście w żaden sposób nie umniejsza to jej wartości. Dla miłośników historii wojennych, 1 SBS, dokonań wojsk spadochronowych czy szerzej - Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie to lektura niemal obowiązkowa, choć bardzo trudno dostępna. Nie znalazłem śladu by wydano ją później, a z całą pewnością nie wydaną jej w żadnym oficjalnym obiegu w Polsce.
Sama książka nie jest wielka, to lektura na jeden wieczór. Także przez to, że te 70 stron opowieści czyta się jednym tchem. Marek Święcicki był dziennikarzem i potrafił opisać to co widział, a towarzyszymy mu od angielskiego pubu gdzie w przeddzień operacji popija z brytyjskimi oficerami omawiając czekające ich zadanie do momentu kiedy w brudnych, zniszczonych mundurach wraz z innymi żołnierzami dywizji, już na bezpiecznym brzegu Renu wznosi toast - „Za „Czerwonych Diabłów” i ich polskich towarzyszy broni”.
Marek Święcicki nie był spadochroniarzem, do Arnhem dotarł wraz z pierwszym polskim rzutem szybowcowym (artyleria przeciwpancerna) następnego dnia po desancie głównych sił 1 DPD. Na pierwszych stronach jego relacji widać optymizm - w miarę łatwe lądowanie, trupy zabitych Niemców, Holendrzy dziękujący za wyzwolenie i martwy niemiecki generał w swym wozie sztabowym. Jego jedynym zmartwieniem jest jak najszybsze nadanie relacji do Londynu. Sytuacja bojowa nie wygląda już najlepiej, ale wszyscy są jeszcze pełni optymizmu. 2 batalion 1 brygady uchwycił most w Arnhem, a reszta brygad walczy na ulicach miasta. Dywizja stacjonuje w Oosterbeek, nieopodal Arnhem.
Święcicki odwiedza zaimprowizowany na korcie tenisowym obóz jeniecki. Rozmawia z jeńcami, wśród których znajdują się także Polacy (ze Śląska), Rosjanie, Ukraińcy, Gruzini, Kirgizi, Kozacy, ale także jeden Mongoł i dwóch Tatarów.
Niestety optymistyczna sytuacja zmienia się błyskawicznie. Już drugi szybowcowy rzut brygady (dalsze działa przeciwpancerne) ulega częściowemu rozbiciu przez siły niemieckie z ziemi i z powietrza. I od tej chwili wszystko zmierza ku nieuchronnemu końcowi. Polska brygada nie przylatuje na czas (mgły na lotniskach Anglii), Niemcy od obrony przechodzą do kontrataku, a dywizja nie ma kontaktu z dowództwem w Londynie i z XXX korpusem.
Z dnia na dzień zmniejsza się stan posiadania Brytyjczyków i zacieśnia się ich obrona. Strefy zrzutów zaopatrzenia są w rękach niemieckich i tylko nieliczne zasobniki na spadochronach docierają do potrzebujących spadochroniarzy. Święcicki jest świadkiem jak dwaj żołnierze zakładają się o przyniesienie skrzyni z zaopatrzeniem ze strefy ostrzeliwanej przez nieprzyjaciela. W odróżnieniu od podobnej historii opowiedzianej w filmie „O jeden most za daleko” tym razem kończy się ona dobrze.
Spóźnia się odsiecz XXX korpusu, a trzymający jeden koniec mostu drogowego w Arnhem pułkownik Frost wraz z resztkami swojego batalionu poddaje się do niewoli.
Na drugim brzegu Renu ląduje wreszcie polska brygada. Święcicki ma okazję uczestniczyć w patrolu, który idzie nawiązać łączność z Polakami. Jak się okazuje jedyną możliwością jest przeprawa wpław przez rzekę kapitana Zwolańskiego, oficera polskiej misji łącznikowej przy dywizji.
Następnej nocy przez Ren przeprawia się pierwsza grupa polskich spadochroniarzy. Z powodu braku środków przeprawowych i silnego ognia nieprzyjaciela jest ich tej nocy tylko 60. W czasie rozmowy z polskim korespondentem żołnierze wypominają, ze chcieli lecieć do Warszawy na pomoc powstaniu a tu...
W ciągu kolejnej nocy przeprawia się kolejnych 300 Polaków. Stanowią świeże uzupełnienia dla spadochroniarzy brytyjskich, którzy już do kilku dni i nocy toczą bezustanne walki z licznym i lepiej uzbrojonym przeciwnikiem wspieranym przez nękająca ich bez przerwy artylerię. Żołnierzom brakuje już żywności i wody, doskwierają braki amunicji i co niemniej ważne brakuje... papierosów.
Polski korespondent opisuje to bez patosu, składa po prostu drobne epizody i rozmowy w jedną całość. I choć nie ma tu przesadnego heroizmu to z książki można bez problemu wyczytać, że nie było łatwo i z dnia na dzień było ciężej.
Wreszcie ewakuacja, na północnym brzegu zostają tylko ranni, lekarze i sanitariusze. Cichy marsz do rzeki, później bieg wśród wybuchów artylerii niemieckiej i niepokój o los polskich żołnierzy, którzy zostali na ostatniej linii obrony. - Don't panic – uspokaja sytuację angielki kapitan przy przeprawie...
Autentyczność książki podkreślają angielskie słowa, których używa Święcicki zamiast ich polskich odpowiedników. Pewnie to maniera kogoś kto często był zmuszony posługiwać się tylko angielskim, a może specjalny zabieg? Czasem jednak dziwnie się czyta snipera zamiast snajpera, czy brengun pisane jednym słowem.
Szkoda, że nikt w Polsce nie pokusił się o wydanie tej małej książeczki, bo wielu miłośników historii chciałoby mieć ją w swoich zbiorach. A tak zostają antykwariaty i aukcje (ceny nie są jednak najwyższe, ok. 80 zł.). Ja swój egzemplarz zawdzięczam nieocenionemu Marcinowi.
W moim rankingu 6-gwiazdkowym oczywista 6.
Subskrybuj:
Posty (Atom)