Arkadij Babczenko „Dziesięć kawałków o wojnie. Rosjanin w Czeczenii”, W.A.B., 2009 rok. Przeczytana w e-booku.
Gdy w grudniu 1994 roku wojska rosyjskie dostały łupnia próbując zdobyć Grozny cieszyłem się jak dziecko i nie znałem nikogo kto nie czułby solidarności z Czeczenami broniącymi swojej stolicy. Mając w genach, zapewne podobnie jak większość Polaków, niechęć do państwa rosyjskiego (we wszelkich jego formach) nie mogłem nie stanąć po stronie powstańców, którzy pragnęli niepodległości. Walki na ulicach z lepiej uzbrojonym i opancerzonym przeciwnikiem też nie były bez znaczenia dla owej sympatii, a ich skojarzenie z naszą własną historią było aż nadto oczywiste. W dodatku Czeczeni wygrywali, dając Ruskim łupnia! Nieudany sylwestrowy szturm na stolicę Czeczenii kosztował Rosjan prawie 2 tys. zabitych i 200 straconych pojazdów pancernych.
Później, wraz z latami narastania konfliktu, nastąpiło otrzeźwienie, a dodatkowa wiedza pozwoliła inaczej spojrzeć na ten konflikt. Entuzjazm został zastąpiony smutnymi przemyśleniami o walce współczesnego Dawida z Goliatem, o jego szansach, a zwłaszcza o motywacjach.
Jedną z refleksji, która w takich wypadkach nie pozwala na zajęcie jednoznacznego stanowiska, jest dwojaka natura postrzegania przez nas, Polaków, Rosjan. Oczywiste jest, jak napisałem powyżej, traktowanie przez nas państwa rosyjskiego jako wroga (od Moskwy, przez Carską Rosję, ZSRR, do dzisiejszego niewygodnego sąsiada, który np. zdziera za gaz), to, jak się wydaje, mamy po prostu w genach. Tymczasem zupełnie inaczej traktujemy Rosjan, obywateli Rosji, to mili, kulturalni ludzie, z którymi mamy dużo więcej cech wspólnych niż z mieszkańcami Europy Zachodniej. No po prostu – bracia Słowianie. I właśnie ci – Słowianie ginęli w Czeczenii. Zwykli żołnierze, z poboru, wysyłani tam przez swoje państwo, a później zapominani i gubieni, tak, że ich matki same musiały szukać trupów swoich dzieci wśród innych nieboszczyków.
Jeden z tych żołnierzy, którzy przeżyli, by wyrzucić z siebie te historie i jak sam napisał „wygadać się”, zaczął pisać opowiadania i wojenne opowieści, które w konsekwencji złożyły się na „10 kawałków o wojnie...”.
Niestety w tej książce nie znajdą pożywienia ci, którzy spodziewają się opisów bitew i potyczek, strategii i taktyki wojsk rosyjskich wykorzystywanej przeciwko Czeczeńcom. Babczenko opisuje wszystko z punktu widzenia szeregowego żołnierza, które nie zmienia się wcale gdy jest już sierżantem. Nie ma tu więc nic co wniosłoby więcej wiedzy o tych mało znanych u nas wojen. Prawdopodobnie nie zrobiłoby większej różnicy przeniesienie akcji książki np. w czasy interwencji radzieckiej w Afganistanie. Trzeba by zmienić tylko np. nazwy miejscowości.
Istotą wartości tej książki nie jest bowiem Historia przez duże „H”, ale ta przez „h” małe. Historia żołnierza z poboru, który po krótkim przeszkoleniu trafia na front na którym nikt nie liczy się z jego życiem. Autor zastrzega, ze jego opowiadania nie są czystą autobiografią, ale każda z historii wydarzyła się naprawdę. To zapewnienie pozwala nam na przejrzenie się uważnie stosunkom w armii państwa, które „ludzi ma mnogo” i na dodatek są oni przyzwyczajeni do traktowania jak państwa tego niewolnicy.
Byłem poborowym żołnierzem armii ludowego Wojska Polskiego, która była zbrojnym ramieniem PRL, mogłem więc, czytając książkę, chociaż w małym stopniu odwołać się do własnych doświadczeń. Jednak nasza LWP-owska „fala” to przy tej rosyjskiej życzliwe zabawy starszych żołnierzy. Babczenko opisuje systematyczne bicie młodszych roczników, bicie do krwi, nieprzytomności, z powodów błahych i zupełnie bez przyczyny. Bicie, które było podstawą jakiejkolwiek dyscypliny w armii rosyjskiej i to nie tylko pomiędzy żołnierzami z poboru. Oficerowie w ten sam sposób rozstrzygali problemy podległości służbowej - „pułkownicy biją majorów, majorzy - kapitanów, kapitanowie – poruczników, dowódcy pułków – dowódców batalionów, ci zaś dowódców kompanii itd.”. Młodzi żołnierze znoszą to nie mając innego wyjścia, gdy nabiorą doświadczenia, uczą się uciekać, choćby nocując w samochodach, czy w stepie. Jak trudne i upokarzające było życie w koszarach w Czeczenii niech świadczy fakt, że żołnierze sami prosili o wysłanie na front, będąc świadomi, że może to oznaczać wyrok śmierci (tzn. nie sama prośba, tylko jej ew. skutek).
Tym, którzy pamiętają czasy bytności Armii Czerwonej w Polsce nie trzeba tłumaczyć, że od radzieckich żołnierzy można było kupić wszystko. Podobnie było w Czeczenii, z tym że zupełnie niewiarygodne, choć bez wątpienia prawdziwe, jest to, że rosyjscy żołnierze sprzedawali także broń i amunicję z pełną świadomością, że trafia ona do Czeczeńskich bojowników i będzie użyta w walce!
Nieliczne opisy walk w opowiadaniach Babczenki pokazują kilka charakterystycznych dla tej armii cech. Po pierwsze, nikt nie dbał o żołnierzy, musieli oni samo sobie zapewniać posiłki, wodę, noclegi. Do strefy frontowej rzadko dowożono zaopatrzenie, a dowódcy dbali tylko o siebie. Po drugie...
Gdy w 1943 roku generał Montgomery obejmował dowództwo nad brytyjską armią w Egipcie, jednym z większych jego problemów było nie najlepsze morale żołnierzy. Jednym z elementów jego strategii by to zmienić była... informacja. Wg Montgomerego żołnierze, żeby dobrze walczyć, powinni znać sytuację bieżącą i zadania które przed nimi stoją. Sześćdziesiąt lat później żołnierze Rosyjscy w Czeczenii nie wiedzieli nic. Bohater Babczenki był w tej, dobrej, sytuacji, że jako łącznościowiec nosił radio za dowódcą i siłą rzeczy wiedział więcej. Żołnierze piechoty wiedzieli, że kazano im się tutaj okopać i że Czeczeni przyjdą, CHYBA (!), z tamtej strony.
Opowiadania Babczenki obejmują okres pierwszej i drugiej wojny w Czeczenii, a najciekawsze jest to, ze zarówno jego bohater jak i on sam, co przyznaje w przedmowie, na drugą wojnę zgłosili się na ochotnika. Tam gdzie za pierwszym razem poszedł z poboru, gdzie przeżył piekło upokorzenia, głodu, śmierci, bezsilności i zupełnego niepojęcia przyczyn swojej tam obecności, zgłosił się znowu, tym razem dobrowolnie. I sam nie potrafi powiedzieć dlaczego, ani w przedmowie, ani później myślami swojego bohatera.
To naprawdę warta przeczytania książka i nie dlatego, że mówi o owej mało znanej wojnie, ale dlatego, że przedstawia przeżycia i emocje żołnierzy, które mogą być dla nas zupełnie obce i przez to pozwala inaczej spojrzeć na np. możliwości wojsk państw totalitarnych, których jeszcze kilka zostało na świecie.
W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: 5.
Cytat jakiś ciekawy
„- Panie Antoś, tego jeszcze nie było! Dwa, panie Antoś, dwa dostałem. Podstawili się, panie Antoś, podstawili pod same lufy. Jeden od razu wyskoczył ze spadochronem, jak mu przygrzałem, a drugi trochę później. Jakby się jeszcze trzeci podwinął to bym i jego spruł, bo amunicji miałem do licha. Ale heca panie Antoś! Widzisz „Dziubek”, twój starszy kolega pokazał ci co potrafi. Jeśli chcesz, udzielę ci lekcji jak należy dwóch Niemców za jednym zamachem ukatrupić.
„Dziubek” skrzywił się, przymrużył oczy i odpowiedział spokojnie:
- Nie trzeba, Kazek. Widzisz ja również dwa zestrzeliłem i również dwaj piloci wyskoczyli ze spadochronem. Jeśli chcesz to raczej ja dam ci lekcje”.
Bohdan Arct „Niebo w ogniu”, Wydawnictwo MON, 1982 rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz