Jonathan
Littell „Zapiski z Homs”, Wydawnictwo Literackie, 2013 rok
Rzadko
dostajemy do ręki tak aktualną relację z wojny, i to wojny, która
nadal trwa. Bowiem Homs jest miastem w Syrii, która od 2011 roku
ogarnięta jest wojną domową. Zawędrował tam francuski
dziennikarz Jonathan Littel, a książka jest zapisem jego dziennika
tej podróży po wojnie domowej.
Taka
forma okazuje się wg mnie podwójnie ciekawa dla czytelnika, po
pierwsze dostajemy niemal suchy zapis jego przeżyć, nawet
niespecjalnie obarczony emocjami, po drugie dzięki temu możemy
spojrzeć na tą wojnę jakby samodzielnie, zaglądając przez
uchylone przez autora drzwi.
A
my powinniśmy szczególnie wczuć się w to, co się tam dzieje. Bo
wg zapisków Littella wojna w Syrii to trochę tak jakby lustrzana
historia nowożytnej walki o niepodległość Polski. Mamy tu zapis
walk w mieście z dużo lepiej uzbrojonym przeciwnikiem posiadającym
czołgi i transportery opancerzone, ostrzału prowadzonego przez
snajperów (w naszej historii - „gołębiarzy”) do przypadkowych
cywili, manifestacje, z których bije siła i nieustępliwość, a
które rozganiane są przez siły reżimu i do tego wszystkiego silne
podłoże religijne uczestników rebelii.
Przy
lekturze trudno było mi uciec od skojarzeń z Powstaniem
Warszawskim, wieloma protestami i buntami z lat PRL. Oczywiście
różnic jest znacznie więcej niż podobieństw, ale trudno nie
poddać się próbie porównań.
Tym
bardziej, że autor wprowadza nas do środka konfliktu nie starając
się nawet przeprowadzić swoich czytelników przez skomplikowaną
historię tej wojny domowej. Po prostu są rebelianci, którzy chcą
wyzwolić swój kraj od reżimu, wśród nich porusza się nasz
bohater i jest prezydent i rząd, który przy pomocy wojska, policji,
bezlitosnej tajnej służby i swoich zwolenników toczy krwawą wojnę
z opozycją.
Co
ciekawe, mimo że miałby święte prawo do wyrażania żywych
emocji, w swoich zapiskach autor wystrzega się ich. Nawet gdy
opisuje rannych w czasie manifestacji ludzi, którym punkt
opatrunkowy nie może udzielić pomocy i dla których nie ma już
nadziei, utrzymuje chłodny ton komentarza.
Ale
dzięki niemu dowiadujemy się, że nowoczesna wojna domowa to także
wojna propagandowa tocząca się przy pomocy internetu i smartfonów.
Każda ofiara jest dokumentowana i niemal na bieżąco można ją
znaleźć na Youtubie. Autor trafia do pokoi pełnych młodych ludzi,
którzy wrzucają do sieci filmy z manifestacji i filmy ze śmiercią
i umieraniem męczenników. Co chwila ktoś podchodzi do niego by
pokazać mu zdjęcia zabitego, pokaleczonego, torturowanego przez
siły rządowe członka rodziny. Zdjęcia na smartfonach, które w
ten sposób też stają się narzędziami rewolucji i „muzeami
potworności” jak je nazywa.
Littell
dostał się do Syrii nielegalnie, przerzucony przez granicę Libanu
dzięki przemytnikom sprzyjającym rebeliantom. Nie chciał
przyjechać oficjalnie wiedząc, że nie miałby wtedy szansy na
obejrzenie rewolucjonistów. Zdaje sobie jednak sprawę z tego, że
jego sytuacja też nie daje mu obiektywnej perspektywy, gdyż jest
kierowany przez swoich gospodarzy, ale też zauważa to bez
skrupułów.
Gdy
trafia do Syrii wojna domowa trwa tam od roku. W tym czasie zachodni
dziennikarze potrafili zepsuć sobie opinie wśród rebeliantów.
Littell musi na nowo przekonywać do siebie swoich rozmówców, z
których wielu ma dystans wobec tego nie mówiącego w ich języku
cudzoziemca. Całe szczęście towarzyszy mu fotograf, muzułmanin,
który już wcześniej odwiedził Syrię. Autor wielokrotnie jest
świadkiem, gdy jego fotoreporter kłóci się z ich przewodnikami o
dostęp do informacji i możliwość robienia zdjęć.
Tymczasem
mamy możliwość wędrowania razem z korespondentem „Le Monde”
od jednego punktu opatrunkowego do drugiego. Punkty opatrunkowe
stanowią newralgiczne elementy infrastruktury rewolucjonistów.
Człowieka z raną postrzałową nie można zawieźć do zwykłego
szpitala, bo są one pod stałą obserwacją służby bezpieczeństwa,
która każdego z nich traktuje jak buntownika i poddaje torturom na
miejscu albo zabiera do więzienia. Jedyny ratunek stanowią punkty
obsługiwane przez ochotników: lekarzy, studentów medycyny,
pielęgniarzy, którzy robią co mogą by ratować rannych. Niewiele
jednak mogą, a dodatkowo brak im lekarstw, środków opatrunkowych,
wyposażenia.
Dochodzi
do paradoksu - „ocaleni mają gorzej niż martwi, bo martwi nie
czuja już niczego”, po martwych zostają zrozpaczone rodziny, a
ranni skazani są na cierpienie i niejednokrotnie powolną śmierć.
Ich
śmierć to początek kolejnych ofiar. Pogrzeby albo przeistaczają
się w manifestacje krwawo rozpędzane przez reżim, albo są
ostrzeliwane przez snajperów, którzy specjalnie czają się wokoło
cmentarzy.
A
to wszystko dzieje się w mieście, które, jakby się wydawało,
normalnie funkcjonuje. Autor i jego fotograf z jednej zbuntowanej
dzielnicy przejeżdżają do drugiej... taksówką. Po drodze mijają
dzielnice mieszkalne z normalnie żyjącymi ludźmi. W drodze
pomiędzy zakrwawionymi punktami medycznymi kupują jedzenie u
ulicznego sprzedawcy.
Zamieszanie
w rozumieniu tej wojny pogłębia fakt, że są tu kasty
uprzywilejowane, od dawna skłócone z innymi. A w ich życiu honor i
zemsta stanowią nierozerwalne połączenie. Gdy żołnierze, czy
policjanci pochodzący z Alawitów porwą i zgwałcą kobietę
Beduinów, jej „klan” zobowiązany jest dokonać podobnego czynu
w dzielnicy rządowej. Oczywiście ofiarami są zupełnie przypadkowe
osoby, których największą winą jest urodzenie się w tej a nie
innej rodzinie i dzielnicy. Tak nakręca się dodatkowa spirala
przemocy.
Autor
jest świadomy, że przedstawiciele rewolucjonistów rozmawiają z
nim jak z zachodnim dziennikarzem i wydaje się, że z pełnym
sceptycyzmem przyjmuje zapewnienia o tylko wolnościowym charakterze
walk i pełnej tolerancji wobec innych wyznań, np. chrześcijan.
Jego rozmówcy często podkreślają, że nie chcą obwołania
„świętej wojny” i że liczą na pomoc Zachodu w walce z
reżimem. To ostatnie wygląda w jego relacji jak próba przekazania
swoistego ultimatum.
Autor
spędził w Syrii dwa tygodnie i ten czas możemy śledzić w
obiektywnej relacji. Jednak epilog to już w dużej części
wspomnienie tych z rozmówców, którzy prawdopodobnie zginęli lub
uciekli. Po wyjeździe Littella zaczęła się rządowa operacja wobec
zbuntowanej dzielnicy i jej systematyczny ostrzał artyleryjski.
Zbuntowana
dzielnica Baba Amr miasta Homs padła miesiąc po jego wyjeździe.
Dzisiaj
próżno szukać w naszych mediach śladu wzmianki o wojnie w Syrii.
Zajęci jesteśmy bardziej aktualnymi tragediami, ale tam nadal trwa
wojna, której charakter, jak niemal wszystko co dzieje się na
Bliskim Wschodzie wszedł już w fazę „nierozwiązywalną” i
niezrozumiałą dla przeciętnego Europejczyka. Dążenie do wolności
przeplata się z wojną religijną i klanową, a obrona reżimu
zaczyna być także obroną swobody wyznania. Dlatego chyba warto na
kilka godzin lektury przenieść się do Syrii roku 2012 i spojrzeć
na ten konflikt z węższej perspektywy przebiegającego przez
ostrzeliwaną ulicę człowieka.
W
moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: 4
Zubek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz